15-06-2025, 21:49
Dzień drugi
Pobudka, prysznic, wizyta w żabce, kilka browarków, w których utopiłem niedogodności powstałe z dnia poprzedniego. Miałem też okazję w końcu obejrzeć swój pokoik hotelowy, w którym okazało się, że jest lodówka. Kupiłem więc czteropaczek, co by się prąd nie marnował i po umiejscowieniu tegoż w urządzeniu chłodzącym udałem się na solidny obiad do baru mlecznego, bo dziś miał czekać mnie kolejny, wyczerpujący dzień. Po lekkim spoczynku ogarniam transport i po chwili znów jestem na terenie grodu. Ale jeszcze nic nie gra. Ale w lesie życie tętni cały czas. Tenże umilam sobie ze znajomymi dialogami i piwkowaniem. Zbieramy się leniwie zobaczyć o co to całe halo z Visterią.
Kolejny, konkretny otwieracz, laska macha banią, drze mordę i wije się z gitarą w częściowo roznegliżowanej garderobie. Solidna mieszanka heavy/black/thrashu, która powinna zamknąć mordę wszystkim fejsbukowym szydercom i kpiarzom, którzy z jakiegoś powodu obrali sobie ten projekt jako tarczę do rzucania gównem. Nie wiem o co chodzi i nawet nie chcę, ważne że sam koncert podobał się mi i sporemu gremium ludzi, napierdalających w pełnym słońcu na występie Honoraty.
W tym momencie zaznaczę, że w lineup były dwa zespoły heavy i doom metalowe, które po prostu z góry zignorowałem, gdyż nie jest to do końca moja muzyka, jak też z gorącej potrzeby pokolegowania się z ludźmi, gdyż integracje są niedołączną częścią festiwalu w Byczynie. Daruję sobie nawet podawanie ich nazw, bo i tak nie wiem co i jak grali.
Po jednej z w/w kapel scenę zajęły peruwiańskie dziki z Goat Semen, odjebani w pełnym rynsztunku bojowym, mimo napierdalającego bezlitośnie w stronę sceny słońca. Jeden z typów - skóra i kominiara na łbie, drugi coś na wzór maski kata żywcem wyjętej z okładki In the Sign of Evil, tylko (sic) czarnej. Nie wiem jak wytrzymali to piekło, ale zdawali się mieć za nic napierdalające z kosmosu to żółte gówno i grzali kurwa bestialskim, southamerican war metalem ponad godzinę z okładem. Pokusili się też o cover Sarcofago. Mimo warunków skurwiale niesprzyjających (bo bezsprzecznie powinni grać po zachodzie), był to jeden z najlepszych koncertów festiwalu. Obłęd, pasja, rozpierdol. Szacunek w chuj.
Po kolejnej przerwie zmuszon byłem udać się pod scenę, bo tam ładowali się właśnie Włosi z Necrodeath, których to koncert był anonsowany jako pierwszy i ostatni na polskiej ziemi (muzycy po trwającej właśnie trasie zapowiedzili, że odwieszają instrumenty na kołek). Zespół moim zdaniem mocno niedoceniany w naszym kraju, ja osobiście skupiam się w ich przypadku na materiałach z lat 80, a "Fragments of Insanity" to jedna z moich ulubionych płyt z europejskim thrashem. Z początku to brzmiało trochę niemrawo, ale później pierdolnęli kilka klasyków (jak chociażby niszczącę "Chose your death" i występ nabrał obrotów. Nie brakło też niespodzianek w postaci coverów Venom i Slayer na zakończenie występu. Włosi conajmniej godnie żegnają się ze sceną, a przynajmniej w wydaniu live.
Sextrash to nie Sarcofago, wiadomo, na których to kiedyś następców byli anonsowani, ale dobrze było zobaczyć taki brazylijski klasyk w akcji. Radocha z gry, thrash, wpierdol, alcoholic mosh. Uczestniczyłem pasywnie, bo zbierałem siły, na koncert festiwalu..
..czyli Sabbat! Fanem tej załogi jestem od ponad 20 lat. Dorobiłem się w tym czasie w kurwę CDs na półce, w postaci pełniaków jak i masy pomniejszych wydawnictw, splitów, koncertówek, chujów kwadratów. Zawsze muzyka Gezola i spóki sprawiała mi radochę, ale nie spodziewałem się, że będzie mi dane zobaczyć ich na żywo. Były co prawda jakieś pojedyńcze sztuki w Europie, ale o wypady na takowe mogłem sobie tylko pomarzyć. Byli anonsowani jako gwiazda Byczyny w 2020 bodajże, ale wiadomo co się odpierdoliło. Przyszedł Covid i pozamiatał. Grali też niedawno w Katowicach, a ja plułem sobie w mordę i gówno mi się w dupie z żalu gotowało, że nie dam rady wtedy być. Aż tu w grudniowy wieczór, po robocie znudzony skrolując fejsbuka trafiam na plakat anonsujący Black Silesia 2025 i puszczam strugę przez nogawkę. Przysięgłem sobię, że będę choćby skały srały no i kurwa jestem, stoję pod samą sceną, drę mordę, grożę pięścią światu i czekam aż trójka Japończyków spełni jedno z moich koncertowych marzeń. Gezol oczywiście w przepisowych, skórzanych, wyćwiekowanych gaciach, masa dymu na scenie i w końcu zaczęli...Envenom into the Witches Hole, potem Satan Bless You, Desecration (z nowej płyty) i Evil Nation. Brzmienie jak na płytach, przejrzyście, odpowiednio głośno, ale z pewną dawką brudu, jakiegoś celowego, venomowego niechlujstwa. Gezol między kawałkami rzuca krótkie gadki, raz coś łamanym angielskim a potem po japońsku chichocząc przy tym jak stara wiedźma. Jedziemy dalej, najbardziej pojebane, szalone fragmenty z The Dwelling, Bowray Zamurai, gdzie znów popis daje Gezol otwarzając te rozedrgrane, opętane wokalizy, a rogal nie schodzi mu z ryja. Znakomite, pędzące Charisma. Hellfire, gdzie na moment wykrzykujący refren Gezol puszcza bas, wznosi pięsci w niebo wykrzykując tytuł. Mordercza końcówka z klasykami - Mion's Hill, zagrany chyba 4 razy szybciej Black Fire i oczywiście Darkness and Evil. I wszystko. Nie wiem, ile to trwało, bo wpadłem w jakiegoś rodzaju amok i czas był przez ten koncert pojęciem względnym. Pominąłem też kilka kawałków w opisie, ale nie o to chodzi, bym tu wszystko chłodnie raportował.
Impurity popatrzyłem i tyle. Chlam jeszcze jakieś piwo z grzeczności z ekipą z mojego miasta i wlekę się na taxi. Padam w hotelu na wyro, ale tym razem nie usypiam od razu, bo słyszę we łbie pisk przywiezony z grodu i hipnotyzujące, gezolowe "Hellfire...Hellfire...Hellfireee..."
hare hare supermarket
nsbm.pl