
Bear In Heaven - Beast Rest Forth Mouth [2009]
No więc tak, gawiedź znów mi zarzuci, że za mało się tutaj o metalu pisze, ale jak tu pisać o metalu skoro takie krążki wychodzą i nie sposób ich pominąć. Krótka notka biograficzna. Zespół pochodzi z Brooklynu i założycielem jest niejaki Jon Philpot, który wcześniej nagrywał w duecie w Presocratics (którego nie znam). "Beast Rest Forth Mouth" to druga płyta zespołu (choć w sumie pierwsza była EPką solowych dokonań Philpota, więc opisywany można nazwać na siłę debiutem). Muzycznie to pogranicze psychodelii, elektroniki, krautrocka czy nawet niewielkich (na szczęście) naleciałości shoegaze, czy popu.
Ja wiem, że obecnie taki miszmasz gatunkowy staje się dość modny, ale to co wyróżnia ten zespół to dość specyficzna, oniryczna atmosfera, czasem skuta lodem, czasem kosmicznymi wibracjami. Jak słucham takiego "Ultimate Satisfaction" to na myśl przychodzą mi skojarzenia z Fever Ray, ale zagrane o wiele bardziej autentycznie, bez żadnego wysiłku. Z kolei "Deafening Love" to taka kosmiczna, wręcz futurystycznie nawiedzona wizja świata, która równie dobrze mogłaby zainstnieć na ścieżce dźwiękowej do prozy Lema (do tego ta wspaniała gitara budująca cały utwór!). "Wholehearted Mess" to ukłon w stronę synthpopu i lat 80tych, na szczęście bez ckliwej miłosnej otoczki.
Generalnie, mnóstwo tutaj wpływów, cytatów, może ktoś wyczuje Pink Floyd, może ktoś odnajdzie Talk Talk (sami muzycy wspominają o nich jako inspiracji), jest tutaj też mnóstwo odniesień do lat 80tych, nie każdemu ta płyta się spodoba, ale jednak stwierdzam, że wyłuskali ze wspomnianych gatunków co najlepsze i ukręcili nienaganną płytę. No i do tego ten "kierunkowy" tytuł
