Triceratops pisze:
No wlasnie, az dziwne, ja tak samo nie moge tego zrozumiec ale tutaj toczylem dysputy z rivenem, ktory pisal ze Seasons In the Abyss jest albumem rownie genialnym jak Reign In Blood. Po prostu niektorzy szukaja w Slayerze takiej nienachalnej, fajnej, przyjaznej melodyki a z drugiej strony zamiast sie zlapac za jakis Testament czy Exodus gdzie maja na peczki tego czego w Slayerze szukaja jako atrybutu, ktory im umozliwia wylacznie slychanie Slayera to jest bardzo dziwne. To jak nosic marteny chociaz bardzo cisna i sa niewygodne ale fajnie wygladaja kiedy stoja w szafce na buty.
Sorry, że się wtrącę, ale w takim twierdzeniu nie widzę nic złego.
Problem może pojawić się natomiast w momencie, kiedy pytamy o ULUBIONY album.
Jest masa artystów, którzy nagrywali w swojej karierze albumy zróżnicowane, różniące się od siebie diametralnie, utrzymując jednocześnie poziom "genialności". Długo szukać nie trzeba: Laibach, Tom Waits, Metallica, czy nawet Talk Talk (okres popowy vs okres końcowy).
Zgodzę się natomiast, że są zespoły, a Slayer należy do takich, które zasłynęły i porwały tłumy sięgając po określone środki ekspresji, charakterystyczne wyłącznie dla nich. "Reign In Blood" czy "Hell Awaits" są właśnie takimi albumami: agresywne, bezkompromisowe, dzikie. W podobnym tonie nie można już się wypowiadać o np. "SITA" - jedne walory zanikły, inne się pojawiły, nie zmienia to jednak tego, że z tym, konkretnym zespołem, jakim jest Slayer kojarzone zawsze będzie granie rodem z "RIB" czy "HA". To coś jak kochać Motorhead głównie za np. "Orgasmatron", album sam w sobie bardzo dobry, ale za cholerę nie będący esencją Motorhead tj. tym, za co ludzie pokochali i kochają w Motorhead.