
Ja pierdolę. Nie rozumiem jak mogłem tak długo przekonywać się do nowej płyty? Jak mogłem, w ogóle wątpić w geniusz tego zespołu? "Hate Rock" znów porywa, tym razem w inne rejony.
Dla tych co nie kumają o co kaman. Trio z Australii: Sean Stewart, Nigel Yang i Jonnine Standish na swoim debiucie ("Marry Me Tonight" - produkcją zajął się nie kto inny, a sam Rowland S. Howard) postanowili odtworzyć specyfikę filmów Lyncha, przyprawiając dźwięki wolnym, "maszynowym" klimatem. To tak w ogromnym uproszczeniu, bo znajdą się industrialne, czy protopunkowe zapożyczenia.
Ale ja tutaj o albumie z tego roku. Jak "Marry Me Tonight" posiadał jeszcze znamiona rockowych naleciałości, tak "Work, Work, Work", to, stylistycznie powrót do lat 80tych, ery new romantic, tyle, że syntetycznej, "szumiastej", efemerycznie hałaśliwej. Po gitarach praktycznie ani śladu, za to krążek wypełniły wolnych, elektroniczne tempa, lekkie sensualne zgrzyty,czy rytmiczne bity. Z pewnością wpływ na taki obrót sprawy miała samobójcza śmierć Seana Stewarta - basisty zespołu...
W zasadzie obawiałem się tej płyty. Po znakomitym debiucie wydawało mi się, że poprzeczka będzie nie do przeskoczenia. Jednak duet zaryzykował i postanowił stworzyć album o nieco innym charakterze. "Work, Work, Work" jest zawieszony gdzieś w narkotyczno-nostalgicznej chmurze. Emocje wykradają się praktycznie z każdego dźwięku, a monotonny wokal Jonnine gra w zupełnie innej tonacji niż na "Marry Me Tonight". Jest jeszcze bardziej zblazowany, ale z drugiej strony - seksualny. Ale owa seksualność to raczej przymus niż hedonistyczna przyjemność, choć kto wie...
Jeśli miałbym ich twórczość do kogoś przyrównać to, pod względem klimatu przychodzi mi na myśl wspomniany wyżej Rowland S. Howard, ale muzycznie już miałbym nie lada problem, aby kogoś wytypować. Niemniej jednak, Howard miał nosa do tego projektu, skoro zgodził się wyprodukować ich debiut, zatem ktoś kto polubił "Pop Crimes" powinien tutaj się odnaleźć.
Wielopłaszczyznowa płyta i z pewnością jedna z najsmutniejszych w tym roku.