Xapapote pisze:Ekstraktem bym nazwał FETO. Nie tylko ND, ale grindu w ogóle. "Scum" to jednak coś więcej. to było moje pierwsze zetknięcie się z prawdziwą ekstremą. Do dziś mam kasetę z wkładką z decka. ;-) Gdyby nie ta płyta nie byłbym tym samym człowiekiem. Nie tylko ja. ;-)
Dla mnie to też była bodaj pierwsza ekstremalna kapela. Było to w 1991 roku w maju - pojechałem z mamą do Warszawy na zakupy (kupiła mi Spider-mana z TM-SEMIC :) i jak jechaliśmy tramwajem na przystanku zobaczyłem dziewczynę. Miała na sobie dżinsową kurtkę poobszywaną naszywkami : AC/DC, Metallica, Testament, Motorhead, Megadeth, Iron Maiden, Guns'n Roses i ... Napalm Death. Słuchałem tych wszystkich zespołów oprócz właśnie Napalm Death. Szybko postanowiłem, że muszę zdobyć jakąś ich kasetę.
Od razu po powrocie z zakupów wsiadłem na rower i pognałem czym prędzej na pobliski bazarek w poszukiwaniu Napalm Death, niestety nic nie mieli. Zawitałem do księgarni Bzyk, w której sprzedawali też kasety (zawsze miałem rabaty, bo kupowałem dużo :) i tam znalazłem "Scum" i najnowszą wówczas "Harmony Corruption". Miałem kasę tylko na jedną i sam nie wiem czemu ale wybrałem "Scum". Prosto z "Bzyka" pojechałem do kolegi - był 3 lata starszy ode mnie (nadal jest, skubany) i trochę mnie w ten metal wtajemniczał pożyczając wcześniej AC/DC czy Metallica. Być może chciałem mu zaimponować zapodając nieznaną, dobrą kapelę w klimatach. Pierwsze wrażenie było nie najlepsze - stwierdziliśmy, że brzmi jak jakaś demówka, nagrywana w domowych warunkach. Jednak już za pierwszym przesłuchaniem te mocarne riffy zrobiły mi dwie dziury - jedną z mózgu, drugą w sercu. :)
Wróciłem do domu i słuchałem tej kasety całą noc, nie zmrużyłem oka nawet na chwilę. Do szkoły następnego dnia zabrać jej nie mogłem, bo wówczas nie miałem jeszcze walkmana - następnego dnia po lekcjach, zamiast grać z chłopakami w piłkę od razu pobiegłem do domu słuchać "Scum". Słuchałem jej jak szalony i kochałem coraz bardziej z każdym przesłuchaniem. Co ciekawe nikogo miłością do tej płyty zarazić mi się nie udało. Polecałem, pożyczałem, przegrywałem. Wszyscy mówili, że to hałas bez sensu, kawałki krótkie pozbawione ciężaru i mocy.
Dla mnie ta płyta była jak strzały z karabinu - pamiętam, że słuchając Metallica, Megadeth czy Testamentu zawsze "czekałem" na fajne riffy, fajne momenty. Tu na nic nie trzeba było czekać - tu były same fajne momenty. Wchodzi zajebisty riff, wspaniały wokal, cudowne przejście na perkusji i bach! Koniec! Żadnego jebania! Czysty ekstrakt! Przy tej płycie czułem się jak alkoholik, który walił wcześniej same piwa i tanie jabole, aż pewnego razu odkrył spirytus i możliwość aplikowania go sobie w odbyt. Działało szybciej, mocniej i na dłużej. Gdy po jakimś czasie usłyszałem ""Harmony Corruption"... ale to już inna historia. :) Za długi mi ten post wyjdzie i nikt nie przeczyta. :)