
Troche zal dupe sciska, ze to pierdzenie w powietrze ale moze ktos jeszcze nie moze domknac zestawienia roku 2011 wiec jest znakomita okazja, bo naprawde szkoda, zeby ta plyta poszla w niebyt, wiec tak z marszu pierdolne slowotok, ktory mi sie pcha na tablice. Ktos tam lepil okladke pierwszej i drugiej plyty ale bez przekonania, wiec moze kogos przekonam, ze to jedna z najfajniejszych plyt ubieglego AD. Z racji gitarowego Daniela Castellanosa i jego mocno ambientowego brzmienia gitary, czasami podobnego do brzmienia Daevida Allena, ktorego kazdy szanujacy sie fan meksykanskiego grindu pamieta ze wspanialego Strobe, grajacego cos w okolicach Somy czy Ship Of Fools i calego tego brytyjskiego space-progu mocno zanurzonego w oparach psychodelii rodem z filmow o Spacemenie3 i jego najazdach na Planete Kadzidel. Postpunkowa sekcja brzmiaca jak Wobblowskie wygibasy w PIL grajaca fascynacje Daniela w postaci Ash Ra Tempel, Can czy Neu! dodatkowo zanurzona w madchesterskiej psychodelii Happy Mondays czy Stone Roses produkuje naprawde niesamowite i wyjatkowe brzmienie. Postpunkowe w zalozeniach, kosmopsychiczne w korzeniach, surowe w swojej naturze i niezwykle uzalezniajace w tej materii estetycznej. Wracajac do starego nawyku niewrzucania calosci nie wrzuce calosci, tylko jeden wybrany i najlepszy track co w tym przypadku jest bardzo ale to bardzo trudne, bo plyta sie roi od mozgojebow, ktore po wkreceniu sie w leb nie chca z niego wyjsc niczym larwy po jebanym hipsterskim sushi. Zeby opisac pobieznie sytuacje, napisze tylko tylko, ze to jest jak walka z wielkim, plastelinowym plastusiem. Uderzasz chuja w ryj, kopiesz dziada w torbe i napierdalasz go z banki w klate. Plastus sie tylko wygina, poddaje ciosom, przewraca i przyjmuje ciosy z aroganckim, sardonicznym usmiechem na jebanej, plastelinowej twarzy, ale za kazdym razem jest go mniej, bo plastelina pozostaje na twoich piesciach. W koncu z plastusia pozostaje tylko jebany, plastelinowy slad na posadzce niczym zle wytarte gowno a ty sie cieszysz, ze wygrales kolejny pojedynek. Nie zauwazasz, ze ta plastelina jest na twoich rekach, na twojej koszuli, na twoich spodniach, na twojej twarzy, oblepia cie calego i powoli choc nagle przejmuje nad toba kontrole. Kiedy konczysz sie glupio cieszyc nagle konstatujesz z przerazeniem, ze sam sie stales wielkim, jebanym plastusiem, z ktorym tak zaciekle walczyles. Spogladasz w lustro i widzisz pokryta plastelinowa luska twarz fanatyka.....Sandstorm brzmi jak wariacja wczesnego Cure na temat Buhausowskiego King Volcano, Lament jest monumantalny jak ten Urowski, Telepatic Birdman zaczyna sie jak najlepsze wejscia nacpanego Shauna Rydera w najlepszych czasch zeby plynnie przejsc w tak znajome plusowanie basu Tony'ego Petitta, usmiechasz sie i poddajesz, nie ma sensu walczyc z plastusiem, bo i tak przegrasz, zaczynasz sie kiwac rytmicznie i kiedy inni sie zastanawiaja czy masz moze chorobe sieroca ty po prostu....oscylujesz.
ps. oscylowac nalezy bardzo glosno, to niezbedny wymog oscylacji