
Przyznam, że jest to dla mnie wielkie odkrycie - tegoroczne, dodajmy – choć chłopaki grają już od ok. 1994 r. Otóż COLOUR HAZE to Niemiaszki z Monachium, którzy parają się graniem przepysznego rocka spod znaku stoner/psychedelic. Gitarkę mają osadzoną głęboko w latach 70., co jest po prostu piękne, bo brzmienie jest takie drżące i frenetyczne, jakby instrument sam miał się za chwilę rozpłakać z tego wczucia. Ich trzy ostatnie płyty wypełnione są klimatycznymi tripami o budowie tasiemcowej, w których główne motywy rozwijane są stopniowo od delikatnych akustycznych początków, ku bzycząco-rzężącym końcom. No i tak panowie kreślą te swoje pustynne zachody słońca oraz pełne nadziei, błękitne poranki. W każdym razie jest w tym graniu masa przestrzeni, a nade wszystko od zatrzęsienia dobrych melodii. Jeśli chodzi o wpływy (w miarę) współczesne, to Colour Haze są z pewnością pojętnymi uczniami KYUSS, od których przejęli charakterystyczną przytłumioną produkcję całości oraz umiejętność stopniowania napięcia od wyluzowanego jamu do ekstatycznego końca. Są też odwołania do tradycji niemieckiej w postaci krautowych smaczków i niech mnie wszyscy diabli, jeśli w akustycznych partiach nie słychać jakiegoś "Paramechanische Welt", albo innego "Sandoz In The Rain".
Najbardziej polecam ich self-titled z 2004 r., na którym zwyczajnie nie ma żadnego słabego momentu, ale nie zaszkodzi, jak sobie od razu sprawicie całą dyskografię ; )