Ostatnio siedzieliśmy z kumplem i tak rozkminialiśmy, że już naprawdę dawno nie pojawił się w naszym życiu zespół, który wszedłby prosto w obieg krwi, wyrył się w DNA, wsiąkł w psychikę. Od takiego odkrycia minął już chyba ponad rok, wtedy to było Kiss the Anus of a Black Cat. A wówczas zaczęła się bida. Mimo odsłuchiwania kilku nowych płyt dziennie i grzebania w różnych gatunkach, zauważam coraz częściej, że po prostu zapadam się w tym, czego słuchałem zawsze i to kręci się coraz częściej i częściej, Sodom, Venom, 16 Horsepower, Kiss the Anus itd., bo przy tym cała reszta wydaje się miałka, nudna, nieprzemawiająca.
A teraz słucham po raz pierwszy Blood of the Black Owl i coś tak czuję... Może trochę na wyrost, ale, ale może...
Już kilku z was zna ich i coś o nich powie (zapadli mi w pamięć jako ulubieńcy Scaarpha, miałem nawet wtedy ich obczaić ale w końcu się nie zebrałem, głupi).
Jeśli ktoś lubi Sunn, obecne Earth, szamanów, to jak najbardziej warto obczaić.

