Pierwszego dnia bardzo dobrze rozruszał towarzystwo FLOTSAM & JETSAM, nieźle wypadło HIGH ON FIRE, naprawdę kiepsko TERRORIZER (widać to jeszcze wyraźniej kiedy zestawi się z REPULSION, o których w odpowiednim miejscu), ale rządził niepodzielnie VENOM. "Hammerhead" to dla mnie chyba szczytowy moment całego festu - od tej chwili struny głosowe odmówiły posłuszeństwa. Nie wiem tylko czemu grali połówki kawałków ("The Evil one", "Resurrection"), albo zmieniali tempo ("Live Like an Angel (Die Like a Devil)", jeśli dobrze pamiętam). W każdym razie zleciało to wszystko błyskawicznie i po ostatnich taktach "Warhead" pozostał spory niedosyt, że to już koniec.
Drugi dzień mocnym kopniakiem rozpoczęli Amerykanie z HAVOK. Energiczny thrash świetny na rozpoczęcie dnia. Potem mocno pocisnęli ich krajanie z RINGWORM. Nie znałem wcześniej i z uwagą obejrzałem z górki. Określiłbym jako miks GOATWHORE i MANTICORE. Najlepsze koncerty dopiero nadeszły wraz z przetoczeniem się przez scenę ekip z Chile i UK. PENTAGRAM i ONSLAUGHT wychłostali dupy równo. Bardzo dobrze zagrały jeszcze CROWBAR i SUFFOCATION. Dobrze OBITUARY. SLAYER niestety rozczarował. Najsłabszy ich koncert jaki widziałem. Araya już nie wyrabia. To starszy, sympatyczny Pan. Powinien podpytać Cronosa i Keelera jak się to robi.
Trzeci dzień zdecydowanie najsłabszy - w zasadzie tylko na PUNGENT STENCH i UNLEASHED czekałem. Austriacy ROZJEBALI, dając najlepszy chyba obok VENOM koncert festiwalu. Natomiast Szwedzi pozostawili po sobie uczucie sporego niedosytu. Z jednej strony Hedlund zaznacza, że obchodzą 25-lecie, z drugiej grają króciutki set, w którym ze starszych rzeczy mamy jedynie "Death Metal Victory" i "To Asgaard we fly"... Szkoda. Był jeszcze kabaret pod tytułem SIX FEET UNDER (dajcie spokój, panowie) i dobry występ BROKEN HOPE przy którym nogi się pode mną uginały, a oczy same zamykały. Mniej interesujących rzeczy na scenie przełożyło się na więcej wolnego czasu, co pozwoliło zaliczyć wizytę na basenie (i prysznic), oraz posiedzieć w knajpie dłużej niż zwykle. Przy okazji - pracujące tam panienki ewidentnie nie wyrabiały. Rozbroiła mnie zwłaszcza jedna kiedy trzeba było jej tłumaczyć (prawie na migi, bo angielskiego ni w ząb), że jeszcze musimy zapłacić, ile i za co. Spokojnie można było polecieć Mariuszem i mieć wszystko za free.
Dzień czwarty to niezły występ IMPALED NAZARENE, po którym spodziewałem się nieco więcej (znowu mało staroci), bardzo dobry, ale za krótki koncert SODOM (za to setlista zdecydowanie lepiej zbalansowana niż u Finów), nieco drewniany KRABATHOR + parę kawałków DOWN i CONVERGE jako ciekawostka. Na tych drugich nogi - jak na BROKEN HOPE dzień wcześniej - się pode mną ugięły, więc stwierdziłem, że idę spać.
Na małej scenie zarządzili REPULSION (cover VENOM + "Helga" - obok "Hammerhead", "For god your soul... for me your flesh" oraz "Shrunken and mummified bitch" przebój tegorocznego festiwalu). Rozczarował mnie BENEDICTION, gdzie strojenie + intro zajęły jakieś 40% czasu. Od razu negatywnie mnie to nastawiło do występu Brytoli. Fajnie, że zagrali "Jumping at shadows", "Unfound Mortality", "Magnificat" czy "Suffering feeds me", ale czegoś zabrakło. Tak samo jak temu szajsowi, któremu (chyba za karę) patronował Budweiser. Nie wiem co to było, ale na pewno nie piwo. Już chyba lemoniada kopała mocniej, a w alko trzeba było zaopatrywać się na mieście.
