
Gdy autobus dojeżdżał do Skopje, Helios parkował już ognisty rydwan w garażu. Gdy tylko wystąpiłem z auta, coś mnie obsiadło. Czy to chmara komarów, które tak zmęczyły mnie poprzedniej nocy? Nie, to taksówkarze wykrzykujący ceny za podwiezienie. Była to równowartość 4 złotych, czyli dwóch małych Snickersów. Opędziłem się od nich. Mój hostel powinien był być gdzieś za winklem.
Nogi poniosły mnie z dworca na Bulwar Kuzmana Josifovskiego, jedną z głównych ulic stolicy Macedonii. Po lewej zobaczyłem bieda-budę ,,Lara”, w której serwowano tanie posiłki. Po prawej stał znak drogowy zakazujący jazdy furmanką. W centrum stolicy! Ba! Znalazłem go nawet na Google Street View. Kolorowe centrum handlowe Vero walczyło o moje spojrzenie z szarymi blokami po drugiej stronie ulicy. Na mijanej ławce ktoś spał sprawiedliwym snem pijaka.
Skręciłem w prawo, wzdłuż rzeki Wardar, która jest za gęsta, by ją pić, ale za rzadka do orania. Wzdłuż ścieżki rozstawione były kontenery, prawdziwi władcy Skopje, których od dawna nikt nie opróżniał. Kompletnie zmięty przez życie kot popatrzył na mnie spod byka, oceniając, jak bardzo mogłem chcieć zrabować głowę ryby, którą trzymał w zębach. Ocenił, że bardzo, i dał nura w odpadki niczym wuj Sknerus w monety. Tam z całą pewnością gonić go nie będę.
Przywitała mnie mała pseudodzielnica domków zbudowanych z blachy, sklejek i graffiti. Murowany, piętrowy budyneczek nad rzeką Wardar z utęsknieniem patrzył na nowoczesny wieżowiec po drugiej strony rzeki i wydawał się wzdychać na swój budynkowy sposób. Na trawniku, pomiędzy gruzem, rósł dorodny chrzan. Nieopodal, na środku małych uliczek, stał zdezelowany traktor. Dalej trafił się ładniejszy, różowy, nowy dom. Kto wpadł na to, by go tam postawić, ciężko powiedzieć. Miał rok budowy (2000) wbity nad wejściem i cieszył żywym Barbie-kolorem. Od frontu witały sprzęty gospodarcze, na przykład popsuta kuchenka, na której postawiono doniczki z kwiatkami, by wyglądała weselej. Na ile to przekonywało mieszkańców, nie ośmielę się zgadywać. To również udało mi się odnaleźć wśród zdjęć Google. Chwała kierowcy, który tam wjechał. Nie wszyscy bohaterowie noszą peleryny.
Następnego dnia zwiedzałem stare miasto. Droga, prosta i łagodna, wiodła wzdłuż rzeki Wardar do licznych mostków. Most Sztuki zaludniony był rzeźbami wybitnych mieszkańców Macedonii – a raczej tych, których mieszkańcy Macedonii uważają za swoich. Fantazyjnie powyginane latarenki miały nienaganny, czarny kolor pozłacany w wymyślne kształty sugerujące oczom, że przedawkowałeś LSD. Na rzece stał galeon, jak przypuszczam – atrakcja do zwiedzania. Każdy kolejny most aż do Placu Aleksandra Wielkiego wyglądał podobnie. Dookoła wieżowce oraz wyraźnie świeżo wybudowane, klasycystyczne budynki rządu, opery, muzeów. Ogromna figura Aleksandra Wielkiego podświetlona była na jaskrawoniebiesko, a u jego stóp tryskała fikuśna fontanna strzeżona przez cztery kamienne lwy – niezwykle dumne ze swojej funkcji gwardzistów fikuśnej fontanny podświetlonej na niebiesko.
Po zmierzchu zaś wszystkie rządowe budynki rozświetliły się niczym psu jajca, z wielkim poczuciem własnej godności udając, że ten kraj ma swoją historię i ambicje.
