10-11-2020, 23:29
Spełnia się scenariusz irlandzki. Może trochę wolniej, może w nieco innej formie, ale jednak spełnia się. Dla młodego pokolenia, które zahaczyło jeszcze o JP2, ale nie uległo zaczadzeniu do końca ideą niezłomnego papieżżo polakko, bo nastał nagle inny papież, otworzyło się okno ku wolności wyznania - jakkolwiek pojmowanej. Nie musieli już wysłuchiwać o Pierwszym Kajakarzu RP, Pierwszym Taterniku, Narciarzu i poliglocie znających 25 języków, w tym język leninowskich demonów (rosyjski). To pokolenie zamieszczając memy z żółtym papieżem nie ma wyrzutów sumienia, że szarga się świętość, która unosiła się nad duchem życia publicznego w RP lat 90. To pokolenie - mam nadzieję - nie jest też już zainteresowane dialogiem z Kościołem, którego to dialogu tak naprawdę nigdy nie było. Pokolenie lat 60, 70 i 80 tego nie rozumie - stąd ciągłe zapraszanie do TV i radia przedstawicieli kleru, jakoby ich głos miał mieć jakieś znaczenie dla debaty publicznej. Nie wiem też czego redaktorzy w typie Olejnik oczekują? Że ksiądz profesor w programie przyzna, że katolicyzm za bardzo wpływał na ową debatę publiczną? Czy chce po raz setny uzyskać zapewnienie, że niejasności zostaną wyjaśnione przez kolejną kościelną komisję? Czy może chodzi o to, żeby tak naprawdę nic się nie zmieniało i żeby tylko tworzyć wrażenie, że oto trwa dyskusja o laicyzacji i miejscu Kościoła?
I te czasy właśnie się kończą. Młodzi, a za ich przykładem starsi, którzy już mają dość, nie chcę w ogóle rozmawiać z Kościołem. I bardzo dobrze. Ma nie być żadnego dialogu - bo nigdy go nie było, tylko pozory i lekceważące traktowanie rozmówców przez stronę kościelną. Śmiech politowania budzą niektórzy "intelektualiści" starszego i średniego pokolenia, którzy oburzeni nieprzejednaniem młodych i językiem protestu ("wypierdalać!"), nawołują do kultury rozmowy, zbliżenia i zasypywania podziałów. Oderwani całkowicie od prawdziwej emocji, od buntu, sprzeciwu i naturalnego poczucia, że coś trzeba z tym zrobić, udzielają papierowych rad. Sami tymczasem od 30 z okładem lat kulturalnie dyskutowali z Kościołem, przekomarzali się wspaniale w swoim mniemaniu - tylko co z tego wynikło? Jaka rzeczywistość? Pomijam tu przykład zwykłych koniunkturalistów w typie polityków SLD czy PO, którzy po prostu dobrze czuli się w każdym towarzystwie, które dawało umocowanie biznesowe czy polityczne. Ale i to się skończyło, bo presja oddolna na polityków będzie taka, że zdjęcie z biskupem na uroczystości państwowej stanie się obciachem i towarzyskim faux pas.
A sam Kościół ze swoją chorą doktrynalnością po prostu wzbudza w ludziach obrzydzenie. Jest to nadal sztywna doktryna, staroświecko antropocentryczna i paternalistyczna w każdym calu. Całkowicie do dziś pomija podmiotowość zwierząt i przyrody: w tym temacie Kościół zatrzymał się w zasadzie na świętym Franciszku z Asyżu i jego umiłowaniu dla braci mniejszych, choć tak naprawdę traktuje go z przymrużeniem oka. Jeżeli pojawia się ktoś taki jak Pierre Teilhard de Chardin, który zaproponował teorię zbawienia nie ograniczoną tylko do człowieka, szybko był sprowadzany na ziemię. O ekologii Kościół powtarza w kółko same banały, ale przypominając uparcie cały czas, że troska o przyrodę nie może przysłonić troski o człowieka. W kwestii indywidualnego przeżywania wiary Kościół nie zmienił się nic od 1000 lat i ma każdego za średniowiecznego głupka, którego życie symboliczne i wewnętrzne powinno ściśle obracać się wokół kanonu ustalonych obrazów, natomiast odstępstwo od tego jest surowo karcone. Niewątpliwie istnieje w człowieku dyspozycja duchowa, ku której Kościół wychodzi naprzeciw i dzięki temu ma nadal wiernych (choć coraz mniej) - ale jednocześnie perfidnie tę dyspozycję wykorzystuje dla własnych, wielce przyziemnych celów, co rodzi patologię za patologią.
Przegrana jest na wyciągnięcie ręki.