Może jako kino, samo w sobie, to dobre było, jako film Davida Finchera zadziwiający spadek formy. Można by było rozwodzić się nad relatywizmem, przemycaniem myśli typu: "odpalenie głowy, to taka sama robota, jak dostarczenie paczki przez kuriera", "liczy się w życiu ..." itd. itp. Dobudowywać filozofowanie do filozofii albo na odwrót, tylko po co to komu? Jeden żart mnie rozjebał, ten w windzie, reszta zwyczajnie żenujące quasi-slapstick'i. Jedna rzecz, a nawet dwie. Jak to miało być coś na zwór-wzór Furii, robimy coś klasycznie klasycznego, to w sensie kina gatunkowego - to OK. Jak uciekamy od tego specyficznego, znów quasi-kina-noir, w sensie, wisi nad miastem, ciemność wisi i dominuje, jak atmosfera gęstnieje, a tego gęstnienia końca nie widać, w tej swojej, a właściwie jego, finczerowskim kroczącym ślamazarnym rozwoju akcji, którego chce się więcej ... i tu zgubiłem wątek ... - dobra, jak to miał być film akcji, bitka z golemem na tarki do sera, wartka akcja, podróże i tańce na rurze, czyli inaczej niż u niego, dotychczas, to był. Taki tłist.
No i muzyka. Ciekawy zabieg z przycinaniem ścieżki dźwiękowej. Jak reznora można ciąć, szatkować, bo to i tak paczłork muzyczny, to desmisów szkoda. Lubię i bym se posłuchał, bo mnie tam nie pasował, komptenie xd
Wiadomo, chcieć to se mogę. Artysta ma z założenia na to wylane. Mnie jednak szkoda, że nie było to ciężkie, ołowiane kino o seryjnych. Jakie u pana Davida znałem i pokochałem.