FALL OF BECAUSE (pre GODFLESH) - Life Is Easy [1986/1999]
A tu wszystko się zaczęło. Za prekursorów ultraciężkiego gitarowego industrialu powszechnie uważa się GODFLESH. Całkiem słusznie zresztą. Wymienia się ich boski debiut -
Streetcleaner albo EPkę
Godflesh, tymczasem wszystko swój początek ma nieco wcześniej. Chłopaki pogrywali sobie, równolegle do NAPALM DEATH, od roku 1983 jako FALL OF BECAUSE (od razu wiadomo, gdzie szukali inspiracji). W 1986 nagrali nawet pełen album. Niestety - nie znaleźli wydawcy i rewolucja musiała poczekać jeszcze przez chwilę. W każdym razie krążek ten, o jakże znajomo brzmiącym tytule -
Life Is Easy - ujrzał światło dzienne dopiero w roku 1999. Wydała go, w bardzo małym nakładzie, amerykańska wytwórnia Alleysweeper Records.
Na płycie znajduje się 8 numerów nagranych jesienią 1986 roku w składzie (i tu kumaci robią pod siebie) Broadrick / Green / Neville oraz kilkadziesiąt minut materiału koncertowego (i tu kumaci znów mają pełne gacie) nagranego w składzie poszerzonym o duet Harris / Bullen.
Skupmy się jednak na tym, co panowie zarejestrowali w studio. Początek płyty to czysta miazga. Zaczyna się od
Devastator, a później wchodzi
Life Is Easy. Oba numery znalazły się później, w innych wersjach oczywiście, na genialnym
Streetcleaner. Każdego, który zna je z tego albumu uderzy od razu jeden mały szczegół - NIE MA TU ŻADNEGO AUTOMATU PERKUSYJNEGO. Wszystko jest żywe, a za garami zasiada ...Justin Broadrick. Nie zmienia to jednak faktu, że już w tych wczesnych wersjach kawałki po prostu rozpierdalają. Kolejne numery utrzymane są w podobnej stylistyce. Przez żywą perkusję i niesamowicie brudną produkcję czuć tu zdecydowanie więcej grind coreowych korzeni, niż na późniejszych płytach GODFLESH. W ogóle, łatwiej tu doszukać się wszelkich inspiracji, chociażby przez to, że styl zespołu dopiero raczkuje. I tak, trudno nie usłyszeć typowych dla CELTIC FROST riffów w pierwszej połowie
Middle Amerika (w drugiej części mamy za to wymiany wokalne, jak z debiutu BAUHAUS), ciężko nie poczuć wibracji charakterystycznych dla wczesnego SWANS w rozkręcającym się powoli
Merciless. Sporo tu też oczywiście KILLING JOKE. Wiele też potężnej punkowo-coreowej energii, czasem mamy wręcz wrażenie, że słuchamy jakiejś postapokaliptycznej wersji DISCHARGE. Nie jest to oczywiście arcydzieło na miarę pierwszych kilku albumów GODFLESH, SCORN czy późniejszych odjazdów Broadricka w ICE czy GOD, ale spokojnie zjada większość płyt ukazujących się dziś. Pod rozwagę.
ktoś chce liznąć historii?
