Podstawy ku temu, by zrewolucjonizować świat muzyki popularnej mieli nie byle jakie. Holger Czukay i Irmin Schmidt terminowali u samego Karlheinza Stockhausena. Schmidt ponadto odbył praktyki pod okiem Ligetiego, a w połowie lat 60-tych koncertował z czołowymi przedstawicielami awangardy, jak Steve Reich, Terry Riley i La Monte Young. I od razu wszystko staje się jasne: wspomniani twórcy to minimaliści, wykonujący muzykę repetytywną, opartą na krótkich, powtarzalnych frazach. To muzyczne "mantrowanie" CAN przyswoił sobie najmocniej, czyniąc z niego podstawę swojego stylu, opartego przede wszystkim o hipnotyczny puls sekcji rytmicznej, będący kontrapunktem dla gitarowych dysonansów i wokalnej improwizacji. Po ów genialny patent sięgały później czołowe kapele post-punkowe, jak chociażby Bauhaus czy Public Image Ltd, i można powiedzieć, że jest to właściwie podstawowa zasługa Niemców dla muzyki rockowej.

Swój potencjał objawili już na debiucie. Strach pomyśleć jakie wrażenie robił w 1969 roku "Monster Movie", bowiem do dziś niewiele stracił na swojej nowoczesności. Wszystkie elementy, które miały później zadecydować o sukcesie zespołu pojawiają się już na tym albumie. Jest ta charakterystyczna motoryka Holgera Czukaya (bas) i Jaki Liebezeita (perkusja), jako solidna podstawa pod gitarowe eksperymenty. Jest też ascetyczne brzmienie – kolejny wyznacznik stylu CAN – tutaj jeszcze odrobinę garażowe, ale na kolejnych albumach nabierze zimnego, jakby "elektronicznego" posmaku.
Osobny akapit warto poświęcić stronie wokalnej albumu. CAN miał szczęście do zagranicznych frontmanów, którzy nadawali tej kapeli kosmopolityczny charakter. Najpierw Malcolm Mooney – czarnoskóry Amerykanin, który wprowadził do ich muzyki nutkę soulu, później Damo Suzuki – Japończyk, który postawił na ekstrawagancję, zabawę głosem. Mając Niemca za mikrofonem nie uzyskaliby TAKICH efektów. Śpiew Mooneya ma w sobie coś – cholera, powiem to – romantycznego. Ile tu pierwotnego ognia, który płynie w murzyńskiej krwi. Facet doskonale podgrzewa muzykę, która – przez swą oszczędność – bywa momentami bardzo chłodna. Absolutnym majstersztykiem jest "Yoo Doo Right", 20-minutowy kolos z zapętlonym rytmem, do którego Mooney uparcie wyśpiewuje wciąż te same frazy (wzięte z prywatnej listowej korespondencji). Efekt poraża. To esencja płyty i zapowiedź tego, co Niemcy pokażą na genialnym "Tago Mago".

CAN mieli też krótki flirt z przemysłem filmowym. Owocem współpracy z różnymi reżyserami była kompilacja "Soundtracks", na której znalazły się utwory do filmów: "Deadlock" (reż. Roland Klick), "Cream" (reż. Leonidas Captanos), "Na samym dnie" (reż. Jerzy Skolimowski), "Mädchen... nur mit Gewalt" (reż. Roger Fritz), "Bottom - Ein großer graublauer Vogel" (reż. Thomas Schamoni). Ta pozycja to nieco bardziej piosenkowe oblicze zespołu, chociaż, gdy kończą się kawałki z "Deadlock" i wchodzą pierwsze takty "Don’t Turn the Light On" przestajemy mieć wątpliwości kto tutaj gra. Znów znajdujemy się w krainie jednostajnego tętna sekcji rytmicznej. Trans narasta podczas świetnego "Soul Desert" (z niesamowitym, skrzecząco-chrypiącym głosem Mooneya), a swą kulminację osiąga na genialnym, 14-minutowym "Mother Sky" – najlepszym kawałku na płycie i jednym z najlepszych w historii zespołu. Płytę zamyka znów bardzo nietypowy, jak na standardy CAN, wręcz musicalowy kawałek "She Brings The Rain". Po raz ostatni słyszymy tu głos Mooneya, który w tamtym okresie przeszedł załamanie nerwowe i opuścił grupę (i w ogóle Niemcy, wrócił bowiem do USA). Na tej płycie pojawia się tylko w dwóch kawałkach – reszta to robota Damo Suzuki’ego, wokalisty, który otwiera nową erę w karierze zespołu.

"Tago Mago" to bez wątpienia opus magnum CAN, a przy tym jedna z najlepszych płyt w historii rocka progresywnego, czy też – zawężając nieco – psychodelicznego. Płyta jest podzielona na dwie części. Pierwszą wypełniają minimalistyczne, transowe, pełne przestrzeni jazdy, do których zdążyliśmy się już przyzwyczaić, tyle że zrobione jeszcze lepiej niż kiedykolwiek wcześniej. Ważnym składnikiem są też nonszalanckie wokale Damo Suzuki’ego, który nadał twórczości Niemców jeszcze bardziej nowoczesnego, pop-artowskiego sznytu. W ogóle byłby z niego świetny aktor, bo zmienia osobowości jak rękawiczki: czasem jest wycofany i szepcze coś nieśmiało, innym razem ekspansywnie wypełnia swoim głosem należną mu przestrzeń. Chyba najlepszym momentem tej połowy jest "Halleluhwah", w którym Czukay i Liebezeit przez 18 minut tworzą niespotykany groove poruszający ciało i umysł. Zresztą cały zespół pracuje, jak jeden wielki, tykający zegar. Ta muzyka porywa - jest w niej z jednej strony jakiś modernistyczny chłód, a z drugiej gorąca energia zmuszająca do działania.
Drugą połowę albumu (albo drugą płytę – jeśli posiadacie wersję winylową) wypełniają "Aumgn" i "Peking O" – młot na pozerów, prawdziwie radykalne eksperymenty dźwiękowe, które odstraszą każdego progresywnego sweterkowca, szukającego masturbacji na gryfie i neoklasycznych aranży. Kłania się szkoła Stockhausena i całe awangardowe pochodzenie muzyków CAN. Mamy tu musique concrète, mamy elektronikę i zabawę taśmami… stuki, trzaski, szczekającego psa… jeden wielki collage dźwięków. "Aumgn" nawiązuje do hymnu wymyślonego przez Aleistera Crowleya. Schmidt mantruje, jak odurzony mnich, podczas gdy w tle płyną zniekształcone dźwięki, piszczą zarzynane skrzypce. Pierwsza połowa tego utworu spokojnie mogłaby się znaleźć na którejś z pierwszych płyt Current 93. Po chwili narasta trybialne bębnienie Liebezeita i czujemy, że bierzemy udział w jakimś rytuale. Z kolei w "Peking O" nastrój waha się między zwykłą blagą a poważnym zaburzeniem psychiki. Po tych wstrząsach dostajemy wyciszony "Bring Me Coffee or Tea", pozwalający odpocząć skołatanym nerwom.
Ufff… krócej niestety się nie dało. Dwie następne płyty opowiemy sobie kiedy indziej. Liczę, że ktoś z forumowiczów mnie wyręczy.